Ponownie o 5:00 była pobudka i zaraz po niej pakowanie. Umówiliśmy się dzień wcześniej, że przed śniadaniem musimy być już spakowani, żeby zdążyć na autobus. Jeszcze przed 6:00 byliśmy na śniadaniu, ale niestety nie miało to znaczenia, bo nie było jeszcze nikogo z obsługi. Do 6:25 zjedliśmy śniadanie, zostawiliśmy nadmiarowy bagaż, który odbierzemy w drodze powrotnej, a następnie ruszyliśmy z plecakami pieszo na dworzec. Na szczęście nie było daleko i o 6:50 ruszyliśmy autobusem do Torres del Paine. W autobusie, zgodnie z sugestią, kupiliśmy online bilety do parku (46 200 CLP dla obcokrajowców, wiek 19–59, pobyt ponad 3 dni). Przed 9:00 zatrzymaliśmy się na pierwszym przystanku w parku – w punkcie Laguna Amarga. Już stamtąd doskonale było widać szczyty Torres del Paine. Część osób z autobusu wysiadła tam, rozpoczynając swoją część szlaku. Strażnicy wszystkim sprawnie sprawdzili bilety i po około pięciu minutach pojechaliśmy dalej krętymi górskimi drogami do naszego celu: Pudeto, które jest miejscem przesiadkowym do Paine Grande. Dotarliśmy około 9:30, więc mieliśmy jeszcze około godziny do rejsu katamaranem. Tuż obok była kawiarnia, więc czas umilała nam kawa lub herbata. Po pół godzinie rozpoczął się boarding i wszyscy wsiedli na katamaran, który chyba był zapełniony w 100%. Bagaże zostawiliśmy na dolnym pokładzie i zajęliśmy miejsca na górnym. Dzięki temu przez całą drogę mogliśmy podziwiać fantastyczne widoki na szczyty Torres del Paine. Po 40-minutowym rejsie przez Lago Pehoé dopłynęliśmy do przystani w Paine Grande. Dzięki temu zobaczyliśmy też, jak wygląda kemping, w którym będziemy nocować kolejnego dnia. Zrobiliśmy jeszcze krótki postój, żeby przebrać się w odpowiednie do pogody ubrania – było bardzo ciepło, więc koszulka z krótkim rękawem była najodpowiedniejsza. Około 11:30 ruszyliśmy na szlak. Początkowo prowadził niewielkim wąwozem i lekko piął się w górę. Trasa nie była wymagająca. Po pewnym czasie zaczęła się bardziej stroma część podejścia i pojawiły się pierwsze punkty widokowe, m.in. Laguna Los Patos. Później było jeszcze kilka nieformalnych miejsc z ciekawymi panoramami, aż dotarliśmy do głównego punktu widokowego na lodowiec Grey (mniej więcej w połowie trasy). Od tego momentu było już więcej schodzenia niż podejścia. Najtrudniejszy fragment to zejście ostro w dół, gdzie szlak biegł razem ze spływającą rzeczką. Na sporej części trasy mijaliśmy spalone pnie drzew – pamiątkę po ogromnym pożarze z 2011 roku. Po pokonaniu ponad 13 km (licząc od zejścia z łodzi) dotarliśmy do Refugio Grey. Pogoda dopisała: ciepło, około 15°C, bez deszczu i z delikatnym wiatrem. Było tuż przed 16:00, kiedy rozpoczęliśmy procedurę check-in. Dostaliśmy trzy namioty dla pięciu osób. Spotkały nas trzy niespodzianki: drink powitalny, materace w namiotach (mimo że nie mieliśmy ich w pakiecie) oraz to, że przydzielono nam trzy dwuosobowe namioty na piątkę, bez konieczności dopasowywania kogoś do osób obcych. Po wskazaniu namiotów zostawiliśmy w nich bagaże i poszliśmy na pobliski punkt widokowy na lodowiec. Zajęło to nieco ponad godzinę. Po powrocie wypiliśmy drink powitalny (5 × pisco sour), a o 18:00 byliśmy już w kuchni na kolacji. Jedzenie było całkiem dobre: dwie zupy do wyboru, kawałek mięsa (wołowina lub kurczak), ryż, ziemniaki, makaron oraz warzywa. Po kolacji każdy skorzystał z prysznica (ciepła woda), a przy okazji – podczas picia piwa (7 000 CLP) – ładowaliśmy telefony i powerbanki. W całym campie jest tylko jedno miejsce z gniazdkiem oraz listwą na 10–12 ładowarek, które praktycznie cały czas jest oblegane. Panuje tam ogromna plątanina kabli. Przez tę plątaninę i osoby wyciągające swoje telefony urządzenie Mikołaja spadło przez szczelinę między deskami i utknęło pod tarasem. Żeby uratować telefon i zdjęcia, Mikołaj musiał się tam wczołgać. Na szczęście się udało – obyło się bez strat, może poza zakurzoną bluzą. Testowaliśmy też dostępny w campie internet: 9 900 CLP za godzinę. Drogo i bez szału – na rozmowę audio przez WhatsAppa nie ma co liczyć. Po tych atrakcjach przed 22:00 byliśmy już w namiotach i poszliśmy spać.
ps. Ekspresowa naprawa butów Grzegorza dała efekt mniej więcej na tyle, ile trwała. Dwie godziny roboty pozwoliły przejść około połowę trasy między Camp Frances a Refugio Grey. Na drogę powrotną i resztę wędrówki muszą wystarczyć buty bez bieżnika.