Tego dnia wstaliśmy wcześnie rano by na 6 dotrzeć na Cape Dival. Tutaj wg zdobytej wczoraj informacji młode żółwie morskie (karetta i skórzaste) zaraz po wykluciu się z jaj pędzą przez plażę w kierunku oceanu. Na 6 udało nam się dotrzeć do St Lucia i szybko wjechaliśmy do iSimangaliso Wetland Park. Za wstęp zapłaciliśmy 40 RND od osoby plus 50 za samochód i ruszyliśmy w 35 kilometrową podróż w stronę naszej plaży. Po drodze przy samej drodze spotkaliśmy kilka zwierzaków: impale, niele grzywiaste, antylopy kudu, antylopy gnu, koby śniade (waterbuck), pawiany, inne małpy i bardzo płochliwe dujkery. Z powodu tych zwierzaków kilka razy zatrzymywaliśmy się by zrobić zdjęcia. Do celu dojechaliśmy około 7 i zaraz ruszyliśmy w stronę plaży. Po drodze spytaliśmy spotkanego strażnika o żółwie i tu niestety spotkało nas rozczarowanie gdyż okazało się, że kobieta w St Lucia wprowadziła nas w błąd i żadnych żółwi tu nie zobaczymy. Można je zobaczyć na dostępnej tylko dla zorganizowanych wycieczek plaży Bhanga Nek w okolicach Maputaland. W tej sytuacji skorzystaliśmy z tego, że byliśmy na plaży i poświeciliśmy czas na plażowanie oraz kąpiel w oceanie. To chyba nasze pierwsze w życiu plażowanie o 7 rano, ale wierzcie nam, że ta godzina była bardzo dobra. Słońce grzało już wystarczająco, a od 10 było już tak, że ledwo dało radę wytrzymać. Dodatkowym atutem wczesnego plażowania było to, że całą plażę mieliśmy do własnej dyspozycji nie licząc licznych krabów, które jednak nie bardzo chciały się z nami zaprzyjaźnić i szybko chowały się w swoich norkach. Plaża była przepiękna, bardzo szeroka, z delikatnym piaskiem, z cudownymi wydmami za plecami. Woda była bardzo przyjemna, ale fale w oceanie były na tyle duże, że o pływaniu nie było mowy. Kąpiel polegała na próbie utrzymania się na nogach przy kolejnych falach. Na plaży wytrzymaliśmy do godziny 11. Wygoniło nas niemiłosiernie palące słońce oraz dosyć mocny wiatr zasypujący nas piaskiem. Trochę było nam wstyd, że przyjeżdżając z kraju o tak wspaniałych tradycjach w parawaningu my położyliśmy się na plaży kompletnie nieprzygotowani. Po tej chwili lenistwa zapakowaliśmy się do naszego auta i po niezbędnych zakupach na wieczornego grilla ruszyliśmy w drogę. Czekała nas długa do Suazi, a konkretnie do jego stolicy Mbabane. Przekroczenie granicy poszło sprawniej niż się spodziewaliśmy. Koszt wizy dla obywateli Polski to 25 RND od osoby. Około 17:30 dotarliśmy Mbabane i wtedy zaczęły się przygody z dotarciem do wcześniej zarezerwowanego przez internet noclegu. Nie dostaliśmy dokładnego adresu tylko opis jak dojechać. Niestety opis nie bardzo się korespondował z rzeczywistością i bez powodzenia krążyliśmy w okolicy skały Sibebe Rock w poszukiwaniu kwatery. Dodatkowo nie bardzo w tym rejonie był zasięg i mieliśmy lekko związane ręce. Zasięg gdzieś się w końcu pojawił i skończyło się ma tym, że zadzwoniliśmy pod podany numer z prośbą by ktoś przyjechał po nas w miejsce gdzie czekaliśmy. Tuż przed zachodem słońca dotarliśmy na miejsce. Kwatera delikatnie mówiąc nie należała do najlepszych, ale i tak cieszyliśmy się, że mamy gdzie spać. Lokalizacja ta miała też swoje plusy. Obok nas mieszkała przesympatyczna Vaina z Zimbabwe. Pracuje ona w Mbabane dla jednej z agencji turystycznych z okolic wodospadów Wiktorii. Z racji wykonywanej pracy odwiedziła ona dużo rożnych ciekawych miejsc w Afryce i dużo nam poopowiadała o nich. Super by było je odwiedzić, może kiedyś nam się to uda.