Budzik zadzwonił o 2:20. Nie było nam dane pospać zbyt długo. Szybko ogarnęliśmy poranną toaletę, dokończyliśmy pakowanie i po 20 minutach opuściliśmy hotel. Taksówki już czekały, a w nich niecierpliwi kierowcy, którzy nie bardzo mogli zrozumieć, że chcieliśmy rozdzielić się w taki sposób, aby w jednej jechały dwie osoby i trzy bagaże, a w drugiej odwrotnie. Samochód, którym jechaliśmy to temat na osobną historię. Drzwi otwierały się i zamykały z ogromnym wysiłkiem, deska rozdzielcza świeciła niczym choinka na Boże Narodzenie, a światła drogowe oświetlały drogę tak słabo, że kierowca jechał na długich niezależnie od tego, czy przed nim był inny samochód czy nie. Trasa na lotnisko — około 29 kilometrów — minęła bardzo szybko, w końcu ulice były niemal puste. Równie sprawnie poszły wszystkie formalności na lotnisku. W pół godziny od wyjścia z hotelu mieliśmy nadane bagaże (aż do Berlina), karty pokładowe w rękach i zaliczoną kontrolę bezpieczeństwa. Po raz kolejny porozsadzano nas po całym samolocie. Do odlotu pozostała jeszcze godzina, więc posiedzieliśmy przy naszej bramce. Boarding przebiegł sprawnie i punktualnie o 4:40 wystartowaliśmy w stronę Santiago de Chile. Gdy wznosiliśmy się w powietrze, ledwo zaczynało świtać. Była nadzieja, że uda się wypatrzyć Torres del Paine — podobno samolot leci nad parkiem — ale cała ziemia była przykryta chmurami i nie było najmniejszych szans na jakiekolwiek widoki.