Tym razem pobudka o 6:00 — i to bez budzika. Nie było potrzeby wstawać aż tak wcześnie, ale skoro już otworzyliśmy oczy to chcieliśmy sprawdzić, czy szczyty są w chmurach i czy decyzja o rezygnacji ze wspinaczki przed wschodem słońca była słuszna. Na kempingu nie padało, jednak ścieżki między namiotami były mocno zabłocone po nocnych opadach. Chmury skutecznie zasłaniały szczyty, a już na wysokości około 700–800 metrów było widać leżący śnieg — zdecydowanie niżej niż dzień wcześniej. Prognoza się potwierdziła, końcówka wspinaczki na Base Torres była już w śniegu. Wyglądało na to, że podjęliśmy dobrą decyzję. Po tym rekonesansie zaczęliśmy ogarniać się po zimnej nocy. Faktycznie było chłodno i wietrznie, więc trzeba było szczelnie owijać się śpiworem — tylko to gwarantowało komfort termiczny. Dodatkowo po takiej nocy na wewnętrznej stronie dachu namiotu skraplała się woda, podobnie jak na śpiworze, który na zewnętrznej warstwie był wilgotny od kondensacji. Niestety, ze względu na warunki nie było możliwości jego wysuszenia i musiałem spakować go lekko wilgotnego. Uznałem, że na suszenie przyjdzie czas później. O 7:00 zjedliśmy śniadanie, które — podobnie jak wczorajsza kolacja — było bardzo dobre i elegancko podane. Zupełnie nie tak, jak można by się spodziewać na kempingu. Zaskakująco Refugio Chileno mimo, że jest jednym z najwyżej położonych w Torres Del Paine kempingów oferowało najwyższy standard posiłków. Zanim wyruszyliśmy na trasę, zaczęli schodzić z gór turyści, którzy zdecydowali się na wyjście około 4:00 rano, a nawet wcześniej. Jednych z nich zapytałem o wrażenia. Udało im się wejść na górę, ale mimo że czekali na szczycie 45 minut, widoki nie były spektakularne. Przez większość czasu skały Torres del Paine były zakryte chmurami, które tylko na chwilę rozrzedziły się na tyle, by ledwo było widać kontury szczytów. My tego nie zobaczyliśmy — i już nie zobaczymy podczas tego wyjazdu. O 8:15 zabezpieczyliśmy plecaki przed deszczem, przygotowaliśmy kijki trekkingowe i ruszyliśmy na ostatni trekking w Torres del Paine. Na początku padał deszcz, a temperatura była nieco powyżej zera — dokładnie tak, jak zapowiadały prognozy. Jak przystało na Patagonię, wiatr miał sporą siłę. Pierwsze 1,2 km do Windy Pass prowadziło raczej pod górę, z przewyższeniem około 120 metrów. Później trasa prowadziła już w dół. Po około pół godzinie wyszło słońce i zrobiło się wyraźnie cieplej. Korzystając z poprawy pogody, po 40 minutach zrobiliśmy 20-minutową przerwę. Po pokonaniu 3 km od Refugio Chileno ukazał się świetny widok na strumień płynący dnem doliny Ascencio — to był kolejny powód, by się zatrzymać. Tym razem była to 10-minutowa przerwa na zdjęcia i filmy. Kolejnych przerw już nie robiliśmy, bo końcówka szlaku była całkiem płaska. Około 10:15, po przejściu 6,4 km, dotarliśmy do celu — Centro de Bienvenida. Nie było tam zbyt wiele czasu, bo o 10:30 odjeżdżał shuttle bus do Laguna Amarga. Udało się jeszcze zrobić szybkie zakupy, po czym wrzuciliśmy bagaże do autobusu i ruszyliśmy w drogę. Po 15 minutach byliśmy już w Laguna Amarga i zaczęliśmy podejmować próby załapania się na wcześniejszy autobus niż ten o 15:00, na który mieliśmy bilety. Po kilku minutach podjechał autobus odjeżdżający około 11:30, jednak jak się okazało nie było szans, by nas zabrał — znalazłoby się miejsce tylko dla jednej osoby, co nam nie odpowiadało. W tej sytuacji nie pozostało nic innego, jak jakoś przeczekać ponad trzy godziny do odjazdu naszego autobusu. Ponieważ świeciło słońce i wiał solidny wiatr, wykorzystałem ten czas na suszenie śpiwora. Resztę czasu zabijaliśmy, czytając książki, przeglądając telefony i spacerując po okolicy.