Pobudkę mieliśmy bardzo wczesną, bo już o 5 rano. Znów trzeba było spakować się z samego rana, ponieważ po raz kolejny zmienialiśmy pokój. O 6 byliśmy na śniadaniu, a około 6:40 ruszyliśmy na miejsce zbiórki przed wycieczką. Przeszliśmy około 1,5 km i w biurze musieliśmy jeszcze zrobić check-in, po którym skierowano nas do autobusu stojącego w sąsiedniej uliczce. Po pół godzinie jazdy dotarliśmy do portu i rozpoczął się boarding. Okazało się, że wszystko było świetnie zorganizowane — nie było zajmowania miejsc na własną rękę. Byliśmy jednymi z ostatnich wsiadających, więc spodziewaliśmy się, że nie usiądziemy razem. Ku naszemu zaskoczeniu proces przebiegał bardzo sprawnie i dostaliśmy doskonałe miejsca na zadaszonym górnym pokładzie, z przepięknym widokiem. Było ciepło i bardzo przyjemnie. Boarding zakończył się przed 8, a my wypłynęliśmy w stronę fiordów i lodowców południowego Chile. Do pokonania mieliśmy ponad 50 km. Nasz katamaran był bardzo szybki, morze było spokojne więc spokojnie pokonywaliśmy kolejne kilometry. Po drodze mijaliśmy gniazda kormoranów i siedliska lwów morskich. Niedługo później dopłynęliśmy do imponujących wodospadów, pod które sternik podprowadził katamaran niemal na wyciągnięcie ręki. Nasz główny cel był już coraz bliżej. Najpierw podpłynęliśmy jeszcze pod lodowiec Balmaceda, a chwilę później przybiliśmy do przystani Puerto Toto w Parque Nacional Bernardo O’Higgins. Stamtąd wszyscy ruszyli około 1,5-kilometrowym szlakiem pod lodowiec Serrano. Ścieżka prowadziła nad brzegiem pięknego górskiego jeziora otoczonego ze wszystkich stron szczytami — przypominało trochę nasze Morskie Oko. Tego dnia pogoda dopisała: było ciepło, słonecznie i bez ani jednej chmurki. W takich warunkach zarówno jezioro, jak i widoczny z oddali lodowiec wyglądały zachwycająco. Co chwilę robiliśmy zdjęcia i nagrywaliśmy filmy. Na jednym z punktów widokowych zatrzymaliśmy się nawet, aby obserwować trzmiela ziemnego żerującego na fioletowych kwiatach. Wizyta na lądzie trwała ponad godzinę. Po powrocie na pokład poczęstowano wszystkich szklaneczką whisky z lodem z lodowca. Po kilkunastu minutach ponownie przybiliśmy do brzegu — tym razem na lunch. Głównym daniem była grillowana jagnięcina, a cały obiad okazał się naprawdę smaczny: sałatka, zupa w stylu krupniku, jagnięcina, a do tego chilijskie wino i pisco sour — peruwiański koktajl na bazie pisco, soku z cytryny lub limonki, białka jajka i odrobiny angostury. Po solidnym posiłku zrobiliśmy sobie chwilę relaksu na trawie tuż obok przystani. Po ponad godzinie spędzonej na lunchu wsiedliśmy ponownie na katamaran i ruszyliśmy do Puerto Natales. W drodze powrotnej, jak przystało na kulturalnych turystów, popijaliśmy herbatę z termosa — i wcale nie dlatego, że skończyło się piwo. Zgodnie z planem dopłynęliśmy do portu w Puerto Natales tuż po 16:30. Kolejne 25 minut później byliśmy już w centrum miasta, kończąc w ten sposób zwiedzanie tego dnia