Pobudka była kilka minut po 7. Potem szybka kąpiel i śniadanie. Następnie każdy spakował swój bagaż z uwagi na konieczność zmiany pokoju. Okazało się, że nasz nowy pokój będzie dostępny za około 40 minut. Poczekaliśmy więc chwilę, zanieśliśmy bagaże do nowych pokoi i ruszyliśmy w kierunku szlaku. Podróż autem trwała jakieś 15 minut i zaparkowaliśmy w miejscu wskazanym przez Google. Znowu mieliśmy wątpliwości, czy to na pewno właściwe miejsce. Wyszedł do nas gospodarz i okazało się, że wszystko jest w porządku. Zapłaciliśmy po 5000 CLP (gotówką) za wstęp, a gospodarz wskazał nam kierunek oraz najważniejsze punkty szlaku. Kilka minut przed 10 ruszyliśmy przez pastwiska, manewrując między krowami i pozostawionymi przez nie plackami. Po pokonaniu około 600 m zaczęła się konkretna wspinaczka — i tak już było aż do samego szczytu: ponad 450 m przewyższenia na 3 km podejścia. Na szczyt dotarliśmy po około 1,5 godziny. Było ładnie, choć widoki nie były aż tak spektakularne jak na wczorajszym szlaku. Podziwialiśmy latające, a właściwie majestatycznie szybujące kondory. Na szczycie znajdowało się kilka wież telekomunikacyjnych, a do tego strasznie wiało, więc znaleźliśmy ustronne miejsce, gdzie osłonięci od wiatru odpoczywaliśmy ponad godzinę. Około 12:00 ruszyliśmy w dół. Przy takim nachyleniu zejście wcale nie jest łatwiejsze i mocno było to czuć w kolanach. Mimo to schodziło się całkiem dobrze; po drodze robiliśmy krótkie przerwy na polankach i tuż po 13 byliśmy przy samochodzie. Cała trasa miała 7,5 km i zajęła nam łącznie około 2,5 godziny (nie licząc przerw na chillout). Przed 14 wróciliśmy do hotelu — i to by było na tyle, jeśli chodzi o Cerro Dorotea.