Rozpoczęliśmy operację „wylot do Punta Arenas”. Pierwszym etapem była wymiana dolarów na chilijskie peso. Niestety kantor pod hotelem akurat miał awarię systemu, więc ruszyliśmy na poszukiwania innego. W sobotę okazało się to trudniejsze, niż się spodziewaliśmy, ale ostatecznie znaleźliśmy czynny kantor na ulicy Bandera, tuż obok stacji metra.
Około 15:30 wróciliśmy do hotelu po odbiór bagaży. Zamówiliśmy Ubera, który dowiózł nas do stacji metra Pajaritos. Tam szybko, w zaledwie siedem minut, przesiedliśmy się na autobus Centropuerto. Podróż do terminala 1 przebiegła bardzo sprawnie.
Na lotnisku zaczęły się schody: okazało się, że linia ma overbooking i brakuje miejsc dla trzech osób. Dostaliśmy więc karty pokładowe ze statusem STB (stand-by) i musieliśmy czekać, aż zakończy się boarding, licząc na to, że ktoś się nie pojawi. Alternatywą był lot… następnego dnia o 4:31. Czekanie dłużyło się niemiłosiernie. Wszyscy pasażerowie z okolic naszej bramki zdążyli wejść na pokład, a nam kazano czekać jeszcze dziewięć minut. Poczuliliśmy wtedy cień nadziei — może jednak się uda? Niestety, tuż przed końcem czasu dobiegło spóźnionych pięć osób. Byliśmy pewni, że to koniec marzeń o dzisiejszym locie. A jednak po chwili pracownik obsługi poprosił nas o paszporty i po chwili wręczył nam normalne karty pokładowe z miejscami. Janek i Grzegorz dopilnowali jeszcze, żeby nasze bagaże, które czekały pod samolotem na ostateczną decyzję, trafiły do luku. Ku naszemu zdziwieniu dostaliśmy całkiem dobre miejsca: jedno przy oknie ze środkowym, oraz drugie środkowe z wolnym miejscem przy oknie. Dzięki temu podczas lotu mogliśmy podziwiać majestatyczne Andy, ze szczególnym skupieniem na widocznych gdzieniegdzie wulkanach. Cała sytuacja z overbookingiem była dość zagadkowa — weszliśmy na pokład jako ostatni, a w samolocie nadal było sporo wolnych miejsc. Zmieściłaby się nie tylko nasza trójka, ale spokojnie cała drużyna piłkarska.