Tak się przyzwyczailiśmy do budzika o 5:15, że wstawanie o tak wczesnej porze nie robiło już na nas wielkiego wrażenia. Po szybkim śniadaniu oraz pakowaniu około 6:00 wyjechaliśmy na ostatni dzień zwiedzania. Naszym celem tym razem było Soweto. Mimo tak wczesnej pory na autostradach zatrzymały nas korki przez co na miejscu byliśmy około 7:15. Nazwa Soweto ta jest skrótem od South Western Townships. W czasach apertheidu reżim zbudował tu dzielnicę, która miała być sypialnią dla czarnych. Dzielnica ta (obecnie już miasto) znacznie się rozrosła i obecnie mieszka w niej ponad 2 miliony mieszkańców. To największe skupisko czarnoskórej ludności w Afryce. Soweto jest symbolem walki o zniesienie apartheidu, w tym mieście przez jakiś czas mieszkał Nelson Mandela i na początek odwiedziliśmy położony przy Vilakazi Street dom, w którym mieszkał były prezydent RPA. Kilka kroków dalej znajdował się dom arcybiskupa Desmonda Tutu. Vilakazi to jedyna ulica na świecie, przy której mieszkało dwóch laureatów pokojowej nagrody Nobla. Kilka ulic dalej odwiedziliśmy Pomnik Hectora Pietersona zbudowany na cześć 12-letniego chłopca, który w 1976 roku zginął w starciach z policją. Starcia w wyniku, których zginęło 20 dzieci zaczęły się od tłumienia protestów afrykańskich uczniów przeciwko wprowadzeniu do szkół języka afrikaans jako jedynego wykładowego. To wszystko było w bogatszej dzielnicy, dookoła były ładne domki, zadbane uliczki, parki i trzeba przyznać, że czuliśmy się tu znacznie bezpieczniej niż dwa dni temu w białej Pretorii. Oczywiscie na obrzeżach Soweto znajdują się slumsy i tam niekoniecznie jest bezpiecznie, ale tego woleliśmy już nie sprawdzać. W Soweto odwiedziliśmy jeszcze Orlando Towers czyli dwa kominy po nieistniejącej już elektrowni. Kominy nie zostały wyburzone tylko pokryto je graffiti i są obecnie dużą atrakcją turystyczną, a dodatkowo najodważniejsi mogą skoczyć z kominów na bungy. Zwiedzanie Soweto zajęło nam niecałe 2 godziny i przez 9 ruszyliśmy dalej.