O 16:30 pożegnaliśmy się z naszymi gospodarzami i ruszyliśmy w kierunku Santiago de Cuba. Najpierw musieliśmy się dostać na dworzec turystycznych autobusów sieci Viazul. Nie zdążyliśmy nawet odejść 10 metrów od naszej kwatery kiedy obok nas zatrzymał się prywatny Fiat Tipo z pytaniem czy nie potrzebujemy taksówki. Stawka, którą płaciliśmy wcześniej na tej trasie jadąc normalną taksówką odpowiadała naszemu kierowcy i po chwili siedzieliśmy w szóstkę w samochodzie razem z jego żoną i dwiema córkami. Przez całą drogę mieliśmy darmową bardzo sympatyczną lekcję hiszpańskiego w wykonaniu jednej z córek naszego kierowcy. Szybko za kwotę 5 CUC trafiliśmy na dworzec. Bilety na autobusy Viazul dobrze jest kupować z jedno czy dwudniowym wyprzedzeniem. My tak właśnie uczyniliśmy, ale jeśli ktoś myśli, że jest to zwykła czynność to grubo się myli. W naszym przypadku wyglądało to tak, że najpierw dotarliśmy do pierwszego stoiska, gdzie bardzo uprzejma pani z opanowanym migowym angielskim udzieliła nam podstawowych informacji. Na informację, że chodzi nam o Santiago jutro o 18 pani zaczynała przeglądać porozkładane przed nią teczki. Kiedy zlokalizowała już tę z napisem Santiago zaczęła przeglądać listę pasażerów i migowym angielskim dała znać by iść do okienka obok. Tutaj przy wielkiej kasie na korbkę siedział Pan, który najpierw spisywał coś z naszych paszportów, potem sprytną kombinacją klawiszy spowodował, że maszyna wypluła bilety, na których pan zręcznie przybił pieczątkę i wpisał odpowiednie dane. Następnie przyjął pieniądze i dostaliśmy bilety do ręki. Jeśli ktoś myśli, że to już wszystko to się myli. Jeszcze musieliśmy zadbać o to by nasze nazwiska pojawiły się na liście pasażerów. W tym celu wróciliśmy do pierwszego stoiska gdzie pani z małych biletów odkaligrafowała to co pan wpisał wcześniej, naniosła na listę nasze nazwiska oraz wpisała numery miejsc. Kiedy padały bardziej skomplikowane pytania pani nerwowo przeglądała teczki, szukała czegoś na dnie szuflady, a na koniec bezradnie rozkładała ręce. Najważniejsze, że mieliśmy bilety i mogliśmy jechać do Santiago. Najpierw jednak tak jak na lotnisku należało nadać bagaż, a następnie już tylko z bagażem podręcznym czekać na odjazd autobusu. Autobus jak na warunki kubańskie okazał się bardzo luksusowy, z numerowanymi miejscami. Przez to wyszło nam, że nie będziemy siedzieć razem. Na szczęście jeden uprzejmy turysta sam zaproponował zamianę miejsc i punktualnie o 18:00 ruszyliśmy w daleką na prawie 1000km trasę siedząc obok siebie. Autobus był bardzo wygodny, po drodze były 3 postoje i generalnie 13 godzin jazdy minęło nam bardzo szybko. Ponieważ jechaliśmy nocą to nie bardzo było co oglądać za oknami, dopiero rano około 6 mieliśmy okazję podziwiać wschód słońca. Na miejsce dotarliśmy kilka minut przed 7. Odebraliśmy bagaże, kupiliśmy bilet na dalszą trasę i wyszliśmy z dworca szukać naszych umówionych gospodarzy. Niestety nie zlokalizowaliśmy nikogo kto by ma nas czekał. Szybko obskoczyło nas za to 5-8 naganiaczy oferując taksówkę lub casa. Powiedzieliśmy, że za kimś czekamy jeszcze 20 minut i wszyscy grzecznie przez ten czas stali dookoła nas. Zastanawialiśmy się jak zareagują, czy nie będą wkurzeni bo wybrać mogliśmy tylko jednego. Nam najbardziej odpowiadała oferta jednego bardzo sympatycznego murzyna, który wyglądał jakby właśnie zszedł z plantacji trzciny cukrowej czy planu serialu "Korzenie". Kiedy po 20 minutach czekania nikt się nie pojawił wskazaliśmy na upatrzonego wcześniej naganiacza, a reszta po prostu zawiedziona odwróciła się i w spokoju rozeszła. Jadąc już taksówką na miejsce dowiedzieliśmy się, że nasz naganiacz z zawodu jest prawnikiem, a zarabiać musi w ten sposób bo jako prawnik tyle nie zarobi. Ciekawe ilu jeszcze prawników, lekarzy, nauczycieli czy profesorów nas woziło taksówkami czy namawiało na noclegi lub usługę przewodnika. Miejscówka, którą oferował Mercedes bo tak miał na imię nasz prawnik miała bardzo dobre położenie, w ścisłym centrum Santiago i do tego w cenie 13 CUC. Miała wyjątkowy urok, urządzona była w stylu kolonialnym, a meble z pewnością pamiętały czasy sprzed rewolucji, chociaż kto wie czy przypadkiem nie pamiętały czasów hiszpańskiego panowania nad Kubą. Nie wahaliśmy się długo i zdecydowaliśmy się na tę casa particulare.