Ponad 20 lat temu na ścianach naszych budynków zaczęły się pojawiać anteny satelitarne i to dzięki nim zaczęły docierać do nas pierwsze relacje z meczy najlepszej koszykarskiej ligi świata czyli NBA. Pamiętam do dziś jak pożyczaliśmy sobie kasety VHS z nagranymi z kanałów Screen Sport czy DSF meczami by podziwiać wyczyny takich gwiazd jak Michael Jordan, Larry Bird, Magic Johnson, Charles Barkley czy Clyde Drexler. To wtedy pojawiła się fascynacja tą dyscypliną sportu, która skutkowała tym, że większość wolnego czasu spędzało się na betonowym boisku przy szkole 43. Każdy z nas był wtedy takim Jordanem czy Drexlerem i chciał na boisku grać tak jak oni. Marzeniem, o którym strach było nawet pomyśleć było zobaczenie tych gwiazd na żywo. Wtedy wydawało mi się, że to marzenie jest nierealne. W końcu NBA nie tylko "is fantastic", ale też jest jak z innej planety. Jest niedostępna dla nas chłopaków z boiska na "Boha". Gwiazdy, którymi się zachwycaliśmy już dawno pokończyły kariery, ale NBA ma nowych idoli. Nie są to dla nas już pewnie takie autorytety jak np. Jordan, ale to wciąż najlepsza liga świata. Kiedy tylko pojawiła się możliwość nie było ani chwili wahania i tym sposobem wieczorem dnia 21.11.2012 ściskając bilety w dłoni staliśmy z Karoliną pod American Airlines Arena w Miami oczekując na mecz Miami Heat z Milwaukee Bucks. Muszę przyznać, że jak na pierwszy mecz NBA to całkiem nieźle trafiliśmy w końcu Miami Heat to aktualni mistrzowie NBA. Po pokonaniu bramek wejściowych znaleźliśmy się w holu, w którym znajdował się sklep z pamiątkami Miami Heat. Miami to nie Chcago Bulls, a LeBron James to nie Michael Jordan więc nie było żadnych zakupów. Ponieważ inne stoiska: popcorn, pizza, hamburgery również nas nie interesowały to udaliśmy się schodami na 2 piętro trybun szukać naszych miejsc. Hala robiła wrażenie, a po zajęciu miejsc okazało się, że mimo miejsc na 2 piętrze widok na boisko jest doskonały. Ludzie na mecz schodzili się powoli i prawie każdy z pakietem przekąsek. Na pół godziny przed meczem ma parkiecie zaczęły się zabawy dla dzieci, potem była rozgrzewka i rozpoczęcie całego spektaklu. Był hymn Stanów Zjednoczonych, było przedstawienie pierwszych piątek, trenerów, sędziów. Wszystko to przy zaciemnionej hali i w konwencji show dla zgromadzonej publiczności. Po tych wstępach zaczęła się gra. Przez pierwsze 3 kwarty gra była niemrawa, nie było twardej obrony, rzuty były oddawane nonszalancko, z nieprzygotowanych pozycji i bardzo często niecelne. Nie było widać walki na boisku. Publiczność również dostosowała się do tej sennej atmosfery i mam wrażenie bardziej była zajęta przekąskami, zakupami, robieniem sobie zdjęć niż samym meczem. Na trybunach był piknik, nie było dopingu, nie było hałasu, nie było po prostu emocji. Co chwilę ktoś wstawał i wychodził po kolejny popcorn czy colę. Widać taka jest publiczność na meczach NBA. Celowo piszę że to publiczność gdyż to nie byli kibice, nie dopingowali swojej drużyny. Głośno robiło się tylko przy rzutach osobistych przeciwników, ale to i tak po wyświetlanych na telebimach komunikatach zróbcie hałas (make some noise), itp. Czasami miało się wrażenie, że mecz nie jest głównym wydarzeniem, ale jedynie drobnym dodatkiem do jakiejś większej całości. Bywało nawet tak, że zabawy dla publiczności w trakcie branych czasów trwały w najlepsze mimo, że drużyny już rozpoczęły grę. Ciekawe ilu ludzi by się nie zorientowało gdyby zamiast 4 kwart drużyny zagrały tylko 3 kwarty. Część pewnie nawet nie wiedziała w jakich koszulkach gra drużyna Miami. Wracając do meczu to po 3 kwartach prowadziło Milwaukee. W 4 utrzymywało niską przewagę, ale w samej końcówce Heat jak na mistrzów przystało wrzucili wyższy bieg i doprowadzili do dogrywki, w której nie dali już szans rywalom. Skończyło się wynikiem 113-106 dla Heat. Ogólnie mówiąc spodziewałem się więcej sportu, więcej walki, więcej emocji, a zamiast tego otrzymałem ogromną ilość komercji, wielkie przedstawienie, które może Amerykanom się podoba, ale nie widać w tym za dużo sportu i to nawet gdy po parkiecie biegają Dwayne Wade czy LeBron James. W telewizji kiedy nie widać całej otoczki, kiedy sport jest na pierwszym miejscu jest to do przyjęcia. Z trybun hali widać, że nie chodzi tutaj o sport, ale o zarobienie jak największej ilości dolarów. W końcu skądś trzeba mieć pieniądze na milionowe kontrakty gwiazd.