Po chwili relaksu, po powrocie do centrum Trynidadu przyszedł czas na jakieś jedzenie. Ponownie pokonaliśmy głód przy pomocy kubańskiej pizzy. Najedzeni wyruszyliśmy w kierunku widzianego na pocztówkach kościoła Nuestra Señora de Candelaria. Kiedy wspięliśmy się w górę wskazaną nam uliczką dotarliśmy do tego co z kościoła zostało. Niestety mogliśmy podziwiać jedynie ruiny w postaci resztki ściany frontowej. Całej reszty już nie było. Na szczęście pozostały kolorowe domki wzdłuż uliczek. Trzeba przyznać, że w promieniach zachodzącego słońca nabierały dodatkowego blasku. Kiedy słońce zaszło zdążyliśmy jeszcze w ostatnim momencie kupić upatrzone już wcześniej pamiątki. Zauważyliśmy, że wraz z zachodem słońca wszystkie handlowe stoiska, sklepy się zamykają, ale za to zwiększa się ruch wokół restauracji i nagabywanie na obiad w nich. Widać takim rytmem żyje Kuba. Z zakupem pamiątek była jeszcze jedna ciekawostka. Targując się doszliśmy do różnicy 1 CUC. My dawaliśmy 6 CUC, a Kubańczyk chciał 7. Z naszej strony padła propozycja 6.5 (six and a half). W odpowiedzi usłyszeliśmy, że ok i Kubańczyk zgodził się na 6. Jak widać nieznajomość angielskiego nie wyszła Kubańczykowi na dobre. By mu jednak nie było smutno dostał od nas w prezencie długopis. Po zmierzchu usiedliśmy jeszcze na chwilę w Casa de la Musica gdzie wypiliśmy po jednym mohito. Niestety dosyć mocno wiało i zrezygnowaliśmy z kolejnych kolejek. Powoli udaliśmy się do domu robiąc po drodze ostatnie zakupy, przy których znowu przy kasie był problem z wydaniem reszty. Znowu Kubanka próbowała porobić turystów na kilka CUC. Po poprzedniej nocy spędzonej w autobusie bardzo wcześnie opadliśmy z sił i tuż po godzinie 20 poszliśmy spać.