Na ten dzień była zaplanowana wizyta w Miami. Z racji tego, że motel mieliśmy bardzo blisko Miami to tym razem nie musieliśmy zrywać się ze snu z samego rana. Co więcej w drodze do Miami pozwoliliśmy sobie na szybkie zakupy. Pierwszym miejscem, do którego się kierowaliśmy była dzielnica Little Havana. Jak sama nazwa na to wskazuje jest to dzielnica zamieszkiwana głównie przez Kubańczyków. Spacerując główną ulicą tej dzielnicy mijaliśmy restauracje specjalizujące się w kuchni kubańskiej, sklepy z cygarami oraz widzieliśmy jak z liści tytoniu skręcane są cygara. To wszystko w otoczeniu gorących rytmów kubańskiej muzyki. Karolinie tak się spodobało, że jest coraz bardziej przekonana do wyjazdu na Kubę. Prosto z klimatów hawańskich przenieśliśmy się w klimaty plażowe. Szybko pojechaliśmy na Miami Beach by posmażyć się na słońcu i zamoczyć się w turkusowej wodzie Atlantyku. To był naprawdę bardzo mile spędzony czas. Słońce grzało bardzo miło, woda była rewelacyjna, ludzie na plaży standardowi, nie potwierdziło się, że na tej plaży to można spotkać tylko ludzi wyjętych prosto z journala czy z siłowni. Niestety to co dobre szybko się kończy i nie chcąc ominąć kolejnych atrakcji musieliśmy się ewakuować z plaży. Po drodze na parking kolejny raz mieliśmy okazję podziwiać bardzo interesującą architekturę tutejszej zabudowy w stylu art deco. Za dnia wygląda to zupełnie inaczej jak w nocy. Z plaży wróciliśmy do Miami by coś szybko zjeść. Kolejny raz potwierdziło się, że w Stanach wystarczy znaleźć w miarę ruchliwą ulicę w mieście, przejechać się nią 1-2 mile, a po drodze trafimy na Mc Donalda. Posileni chesseburgerami udaliśmy się w kierunku hali American Airlines Arena na najważniejszą atrakcję tego sezonu czyli mecz mistrzów NBA czyli Miami Heat z drużyną Milwaukee Bucks. Wrażenia z meczu znajdziecie w oddzielnym wpisie. Mecz skończył się około 22 więc nie pozostało nic innego jak wrócić do Stuart by się wyspać.