Znowu była wczesna pobudka w Stuart i po szybkim śniadaniu ruszyliśmy w drogę. Tym razem naszym celem była wyspa Sanibel. Wyspa ta leży przy zachodnim wybrzeżu Florydy w Zatoce Meksykańskiej. Ma ona jedną bardzo interesującą właściwość. Leży na trasie prądu morskiego, który nieustannie wyrzuca z głębin na jej plaże ogromne ilości przeróżnych muszli. Ze Stuart w ponad 250 kilometrową trasę wyruszyliśmy przed godziną 8. Do tej pory jeździliśmy wzdłuż wybrzeża. Tym razem jechaliśmy przez centralną część Florydy i mogliśmy poznać jej zupełnie inne oblicze. Przez długi czas ciągnęły się wzdłuż trasy mokradła, sady z owocami tropikalnymi, plantacje trzciny cukrowej, a między tym domki, które w każdej chwili można zapakować na tira i przewieźć w inną część Stanów. Nie ma co się dziwić, że jak huragan przechodzi przez Florydę to kompletnie niszczy wszystko co jest po drodze. Im bliżej było zachodniego wybrzeża to krajobraz znowu się zmieniał. Gęstość zabudowy zdecydowanie się zwiększyła, miejscowość przy miejscowości, a w każdej piękne szerokie drogi, obsadzone po bokach palmami i z wypielęgnowaną trawą. Wzdłuż drogi zamiast sadów mieliśmy osiedla okazałych rezydencji lub wysokie budynki hoteli - taki typowy dla wybrzeża Florydy krajobraz. Na wyspę dotarliśmy po pokonaniu jedynego prowadzącego na nią mostu (6$) kilka minut po 11. Wyspa urzekła nas od samego początku. Mnóstwo zieleni wzdłuż wszystkich dróg na wyspie, niesamowite ścieżki rowerowe na całej wyspie. Wszystko bardzo gustownie zrobione. Można powiedzieć, że raj na ziemi. Do tego słońce grzało bardzo mocno więc skierowaliśmy się prosto na plażę. Spędziliśmy godzinę na plaży najbliższej od wjazdu na wyspę. Czas upłynął nam na poszukiwaniu muszli. Kilka ciekawych okazów udało się znaleźć, ale cały czas mieliśmy niedosyt. Mieliśmy wrażenie, że to trochę tak jak z bursztynem nad Bałtykiem. Można go tam znaleźć, pełno go w okolicznych sklepach ale spróbuj znaleźć go na plaży - powodzenia. Po godzinie uznaliśmy, że jedziemy na kolejną plażę położoną w głębi wyspy. Po pokonaniu około 10km podjechaliśmy na pięknie urządzony wśród zieleni parking. Z parkingu był kawałek do plaży (ok 300m), ale jak już do niej dotarliśmy to wiedzieliśmy, że zmiana plaży to był doskonały pomysł. Już pierwsza znaleziona muszla była zdecydowanie ciekawsza niż te co były na pierwszej plaży. Na tej plaży wytrwaliśmy 2 godziny i uznaliśmy, że to już dosyć bo słońce dziś naprawdę mocno operowało. Wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy jeszcze do centrum wyspy. Tutaj widzieliśmy bardzo ciekawy sklep. Sklep nosił nazwę "She sells sea shells". Coś w sam raz dla Pani Balcerkowej. Sprawdzimy po powrocie :) Po opuszczeniu wyspy i szybkiej przekąsce z Mc Donalds (4 podwójne cheesburgery za 4,5$) ruszyliśmy w drogę. McDonalds wybraliśmy nie przez przypadek. W każdym McDonalds (w Starbucks również) jest darmowy WiFi. Zrobiliśmy więc rozpoznanie i ruszyliśmy dalej na północ. Po pokonaniu kolejnych 250km zameldowaliśmy się w Clearwater. Było już ciemno, ale zrobiliśmy jeszcze rozpoznanie i przejechaliśmy się plażową częścią tej miejscowości (Clearwater Beach). Następnie szybko znaleźliśmy motel i to było tyle tego dnia. Jutro ciąg dalszy.