Pobudka była zaplanowana na 7:00. Miało być bieganie od rana, ale po raz pierwszy na tym wyjeździe mieliśmy lenia i z łóżka podnieśliśmy się po 8. Znowu było pyszne i obfite śniadanie i około 11 wyruszyliśmy na północ stanu Vermont – tym razem do miasta Burlington. Naszym celem było odwiedzenie centrum oraz drobne zakupy. Tym razem z ciocią zrobiliśmy już rozpoznanie i wybraliśmy taką drogę by uniknąć zamkniętych dróg. Nie było tego typu niespodzianek i po 13 dotarliśmy na miejsce. W centrum pospacerowaliśmy po bardzo interesującym deptaku, a następnie utknęliśmy na dłuższą chwilę w centrum handlowym, z którego oczywiście nie wyszliśmy z pustymi rękoma. Po opuszczeniu centrum udaliśmy się jeszcze nad brzeg jeziora Champlain, które nawet w październiku wyglądało bardzo imponująco. Latem w upalne dni, przy pełnym słońcu musi tu być niesamowicie. Było już po 16 gdy prosto znad jeziora wyruszyliśmy do domu. Po drodze zatrzymały nas jednak kolejne zakupy i znowu z lekkim opóźnieniem dotarliśmy na miejsce. A w domu czekały na nas przygotowane przez ciocię prawdziwe amerykańskie steki. Były one soczyste, lekko wysmażone, pięknie pachniały i smakowały wybornie. Ilość mięsa, która wylądowała u każdego na talerzu była tak ogromna, że mimo wyśmienitego smaku nie sposób było ją pokonać. Po dziesięciu dniach odżywiania się głównie śmieciowym jedzeniem na zachodzie stanów tutaj na wschodzie u cioci nagle pyszne, normalne i konkretne posiłki. Każdy żołądek ma prawo zgłupieć od takiej zmiany.